(...)
Po prostu, jak śpiewają w sławnym musicalu, „życie kabaretem jest”. Przynajmniej życie polityczne stało się nim zupełnie dosłownie. Komentowanie go na poważnie stało się strasznie nużące – co robić, skoro się znalazło swe miejsce w życiu i na rynku pracy jako komentator polityczny? Wiem przecież, że większość czytelników ledwie przebiegło powyższe akapity wzrokiem, szukając miejsca, gdzie skończą się wstępy, a zacznie o Morawieckim, Szydło i totalnych pajacach. Próżny trud – nie zacznie się.
(...)
Pomyślałem sobie, że skoro życie stało się kabaretem, to może należałoby poszukać życia w kabarecie właśnie, i skorzystaliśmy z żoną z okazji do obejrzenia głośnego w Warszawie kabaretu „Pożar w Burdelu”, tym bardziej, że była to już bodaj ostatnia okazja zobaczenia programu, w którym „Pożar”, jak mi doniesiono, robi sobie jaja między innymi i ze mnie.
Ale że nie wypada wchodzić w środku spektaklu i od razu wychodzić, żeby obejrzeć scenę, w której Ziemkiewicz tańczy z wydobytym z grobu Dmowskim, obejrzałem całość – i znowu dopadło mnie paradickowskie odczucie względności bytu.
Nie będę się tu bawił w recenzje, zresztą po co, skoro program „Herosi Transformacji” i tak spada z afisza – trudno zresztą inaczej, sztuka kabaretowa dezaktualizuje się szybko, nie chodzi nawet o to, że nikt już chyba nie pamięta, co to było „ruchadło leśne”, ale o ogólną zmianę nastrojów.
Żarty o „bzykaniu się” HGW z brodatymi opozycjonistami w swetrach w „Cafe Niespodzianka” w 1989 (skądinąd, punkt programu w którym moim skromnym granica dobrego smaku została przekroczona – w kilku innych mocno się o tę granicę „Pożar” ociera), wyraźnie wymyślone w czasach gdy prezydent Warszawy pozowała jeszcze świętoszkowato na odnowioną w duchu świętym charyzmatyczkę, dziś są zupełnie nie wiadomo o czym.
(...)
podczas spektaklu najbardziej bawiło mnie odczucie, że oto ta
pełna lemingów sala, podchwytująca w napięciu każdy powiew „antypisowskości”, zupełnie nie rozumie, że jak u Gogola, śmieje się wcale nie z PiS-u, ale z własnych atypisowskich obsesji i urojeń.
Że to nie jest na poważnie o jakimś „państwie policyjnym” i „brunatnej fali”, tylko o lemingu, który tak się rozjechał z rzeczywistością i tak z niej nic nie rozumie, że tylko takimi fantomami potrafi jakoś ratować swoje poczucie rozumienia.
(...)
Jest w spektaklu taka scena, gdy dyskutujące nad odwiecznym „co robić” i jak się „przebudzić” bohaterki zakładają zespół punkowy „Żelazne waginy” i wyśpiewują czy raczej wykrzykują pod punkowy bit coś, co jest świetnie chwyconą istotą dyskursu feministek, i co właśnie czyni je tak śmiesznymi, podobnymi do wiktoriańskich bigotek żyjących w obsesyjnym przekonaniu, że wszędzie dookoła czają się kosmate, chutliwe samce dybiące na ich cnotę. Jest tam i „precz od mego ciała”, i „gwałciciele modlący się w kościele”, i coś o macicach – ubaw po pachy. Prostolinijnie, jak to mam we zwyczaju, pogratulowałem aktorkom świetnej parodii. A potem dopiero uświadomiłem sobie, że jako owe „waginy” występowały one na którymś z „czarnych protestów” – więc albo naprawdę zakpiły sobie na całego, albo strzeliłem tymi gratulacjami strasznego fopa.
Zacząłem się więc zastanawiać, czy może nie jest tak, że „pożarowcy” z tą „brunatną falą” i faszyzmem to na poważnie – a tylko, że nie poszli w tak dziś modną chamską dosłowność, rzecz stała się interpretacyjnie na tyle giętka, że w sumie można by ją z nie mniejszymi brawami pokazać na zjeździe klubów „Gazety Polskiej”?
No i teraz się znowu pytam – na poważnie, czy dla jaj? Click to TweetI co to właściwie znaczy, na poważnie, a co jest jajem, bo może właśnie zupełnie odwrotnie?
Cały artykuł "Niepewność istnienia" na stronie DoRzeczy.pl